Zagajewski, Adam: Lengyelül írni (Pisać po polsku in Hungarian)
|
Pisać po polsku (Polish)Znajomi pytają mnie czasem: czemu nie piszesz po angielsku? Albo – jeśli jestem we Francji – po francusku? Zakładają najwyraźniej, że zyskałbym na tej zmianie, że lepiej posługiwać się językiem światowym niż prowincjonalnym. W zasadzie zgadzam się z nimi; owszem, byłoby może wygodniej pisać w większym języku (gdybym tylko potrafił!). Przypomina mi to anegdotę o G.B. Shaw, który miał oświadczyć w liście do Henryka Sienkiewicza, że dziwi się, dlaczego Polacy nie przyjęli języka rosyjskiego. Irlandczycy przyswoili sobie angielski i świetnie na tym wyszli! Rzeczywiście. Pisać po polsku – w wieku XIX-ym, pod rozbiorami – było aktem patriotycznym; język polski był poważnie zagrożony, przede wszystkim w zaborze rosyjskim. Dziś nikt sobie nie zadaje tego pytania; młody poeta urodzony w Gdańsku, nawet jeśli pamięta o przeszłości tego miasta – a to pamiętanie jest teraz w modzie! – nie będzie się wahał, w jakim języku pisać. Po prostu nie będzie znał żadnego innego. Dopiero ktoś, kto, jako autor niniejszego tekstu, mieszka od lat zagranicą, może się spotkać z pytaniem – naiwnym? – o wybór języka. Pisać po polsku to także wziąć na siebie dziedzictwo, skomplikowane, polskiej historii; ktoś, kto pisze po francusku z ironią i elegancją i ze szczyptą poezji, będzie, choćby nieświadomie, spadkobiercą nie tylko Montaigne’a i Pascala, ale i Ludwika XIV-ego, a przynajmniej atmosfery jego dworu, szyderczych konwersacji, zabójczych bon mots, niepokoju moralistów, sporów rewolucyjnych demagogów. Piszący po polsku ma we krwi i w atramencie inne geny: załamanie się systemu w wieku XVIII-ym, klęskę rozbiorów, klęskę nieudolnych powstań i kruchości długiej, teatralnej egzystencji naszego kraju, który, nie istniejąc realnie i trzeźwo, był tylko chimerą, bywał na zmianę przedmiotem podziwu („Polenlieder” w latach 30-tych XIX-ego wieku, entuzjazm Francuzów) i pogardy (Bismarck i nacjonaliści niemieccy czy rosyjscy); Polska wegetowała w wyobraźni Europy trochę tak jak ów śliczny Tadzio w „Śmierci w Wenecji” Tomasza Manna – piękna, nieosiągalna, zjawiskowa, dziecinna. Albo, przeciwnie, jako kraj zacofany, brudny, pijany (np. w sprawozdaniu Goethego z krótkiej podróży do Polski, po której została tablica na rynku w Krakowie) – kraj, który należałoby jak najszybciej podbić. Albo piękność albo bestia, nic pośrodku. Wdaje się, że jeszcze i dzisiaj Polacy nieufnie, ale i z największa ciekawością, wsłuchują się w opinie na ich temat, wypowiadane w wielkich miastach Zachodu. Teraz doszedł jeszcze jeden kapitalny motyw – czy Polacy to bohaterowie drugiej wojny światowej, piękni ułani bijący się z czołgami, dzielni lotnicy nad Anglią, nienaganni i cierpliwi konspiratorzy, nieustraszeni w ataku na Monte Cassino żołnierze, czy też prymitywni antysemici o niskich czołach, przedstawieni jako świnki w znanym amerykańskim komiksie? Piękność czy bestia? Dżentelmeni czy świnie? I wreszcie: czy przez komunizm przepłynęli nieubrudzeni, buntując się i sabotując narzucony przez Moskwę system – tak bowiem lubią widzieć samych siebie – czy też kolaborowali z nim posłusznie jak wszystkie inne podbite narody? Do dziś sami Polacy nie są zgodni w ocenie czyśćca, przez jaki przeszli; wybitna historyczka opublikowała jakiś czas temu książkę pt. „Wielkie stulecie Polaków”, poświęconą właśnie owemu okresowi politycznego nieistnienia, wiekowi XIX-emu, wychodząc z założenia, że frenetyczna działalność intelektualna rozproszonych po Europie uchodźców, poetów, myślicieli, historyków, działaczy politycznych, kompensowała z nawiązką brak suwerenności państwowej. Czy naprawdę? W dziesiątkach książek wspomnieniowych z okresu ostatniej wojny i lat powojennych polski czytelnik szuka nie tylko szkicu czyjegoś indywidualnego losu, ale i odpowiedzi na pytanie, kim jesteśmy. Ten niepokój udziela się pisarzom, już nie tylko autorom memuarów ale i wielkim talentom literackim; całe pisarstwo Witolda Gombrowicza wibruje – między innymi – tym właśnie niepokojem. Ktoś, kto patrzy z perspektywy zachodnioeuropejskiej, z trudem tylko może sobie wyobrazić otchłań, jakiej zaznała nowoczesna historia Polski; na przykład moment – utrwalony zresztą przez dobrze zapewne odżywionego filmowca Wehmachtu – kiedy ocalała ludność Warszawy, maszerująca wolno w zrezygnowanej, nieregularnej, nie kończącej się kolumnie, złożonej z kobiet, dzieci, mężczyzn i starców, opuszcza zburzone miasto po upadku powstania w jesieni r.1944, należy do bogatej skądinąd kolekcji najstraszniejszych obrazów minionego stulecia. Ludność cywilna opuszczająca pokornie własne, leżące w gruzach miasto, stolicę europejskiego kraju – czy może być coś gorszego (tylko obozy i krematoria i groza jeszcze bardziej beznadziejnego powstania, w tym samym mieście, wewnątrz żydowskiego getta w r.1943)? Ten sam moment stał się jednak także punktem odniesienia dla niewidzialnej debaty, podjętej przez polskich pisarzy zaraz po wojnie. Oczywiście, nie dyskutowali oni tak, jak zwykli polemizować zawodowi historycy – nie roztrząsali problemu winy i odpowiedzialności za Powstanie Warszawskie, nie analizowali sytuacji militarnej i politycznej, ale ów zerowy punkt literatury, o ile boleśniejszy niż w akademickim eseju Rolanda Barthes’a, miał na długo zabarwić wyobraźnię polskich pisarzy. Więcej nawet niż zabarwić, miał wejść do niej jako stały ingredient; wyobraźnia polskiej literatury przyswoiła sobie otchłań. Nie trzeba zapewne pedantycznie przypominać, iż lata stalinizmu nie przyniosły zasadniczej poprawy; owszem, terror – jeśli zestawić go z terrorem hitlerowskim – znacznie zelżał i spora część społeczeństwa żyła w przekonaniu, że odbudowa kraju, nawet pod brutalnym kierownictwem partii komunistycznej, jest zajęciem chwalebnym, którego nie można odłożyć na lepsze czasy, ale mało kto wolny był od głębokiej goryczy. Groteskowe marnotrawstwo komunistycznej ekonomii i wszechobecność tajnej policji nie pozwalały zapomnieć, iż chodzi o przedsięwzięcie bliższe teatrowi absurdu niż sensownej działalności państwowej. Nieubłagana i zbawienna frywolność czasu sprawia, iż obecne młode pokolenie, które naczytało się teoretyków postmodernizmu i wie wszystko o pułapkach tekstu, zapomniało już o tamtej grozie; a jednak radykalność polskiej literatury powojennej wiele zawdzięcza energicznej odpowiedzi na tamten moment, moment, kiedy ludność Warszawy opuszczała zburzone miasto. Dzisiejsi debiutanci nic już nie mogą pamiętać, ale jeszcze dla mnie, i dla moich rówieśników, urodzonych zaraz po zakończeniu wojny, ruiny kamienic, zarastające trawą, atrakcyjne jak szczątki gotyckiego opactwa dla pierwszego pokolenia romantyków, kryjące w sobie i skarby i niebezpieczeństwa, były naturalnym i ukochanym krajobrazem dzieciństwa, pierwszym naszym natchnieniem. W Polsce ostatnich 60-ciu lat – w kraju, ale i na emigracji, bo, jak wie o tym w Krakowie każdy uczeń szkoły podstawowej, literatura ta tworzona była tyleż w kraju co i w Paryżu, Argentynie, Kalifornii – pisanie rzadko było zajęciem akademickim, mózgowym, bezkrwistym, marginesowym, rzadko sprowadzało się tylko do indywidualnego poszukiwania Piękna, do Flaubertowskich zmagań z językiem, do sumiennego zapisu pojedynczej przygody życia. Na ogół było jak huczący, rozpalony piec ceramiczny, w którym, w wysokiej temperaturze i na oczach chciwych świadków, na oczach zaintrygowanych członków polis, wypalały się naczynia poezji i prozy. Pisanie miało ogromną wagę, było wielką i poważną debatą, w której troski egzystencjalne łączyły się z motywami dotyczącymi całej wspólnoty , całego polis. Przy tym, paradoksalnie, uczestnicy tej debaty – Witold Gombrowicz, Jerzy Stempowski, Czesław Miłosz, Aleksander Wat, Józef Czapski (malarz i pisarz), Zbigniew Herbert, Gustaw Herling Grudziński, Jerzy Giedroyc – żeby wymienić tylko kilku Gigantów, buntowali się przeciwko niej, wcale jej nie chcieli, pasjonowały ich wielkie, uniwersalne tematy i wątki, łącznie z wątkami metafizycznymi, ale mogli się do nich przedrzeć tylko wycinając sobie mozolnie drogę w buszu pytań wyrastających z gleby politycznej, wspólnotowej. Nie muszę chyba dodawać, że wszyscy oni świetnie pisali, że nie chodzi to wcale o grupę ideologów, lecz o wielkich pisarzy, mistrzów słowa. Nie można zrozumieć polskiej literatury bez tego tła; to nie była już oczywiście, jak w dawnych wiekach, literatura szlachciców, siedzących u siebie na wsi, we dworze, czytających Plutarcha i Wergilego, i, po pomyślnie zakończonych zbiorach, oddających się nieśpiesznej pracy literackiej. Pokolenie, którego dojrzałość przypadła na moment wielkiego kryzysu, wielkiej Nicości, rozproszone po całym świecie, walczyło o przetrwanie w niesłychanie trudnych warunkach, ekonomicznych ale i duchowych, pośród lekceważenia paryskich, i nie tylko, lewicowców; ale udało mu się stworzyć podstawy nowoczesnej wrażliwości literackiej w Polsce. Umiało ono stworzyć model literatury odpowiadającej na zagrożenie historyczne w sposób uniwersalny, nie prowincjonalny. Umiało też dotknąć nadziei najgłębszej, unikając łatwych pocieszeń. Cytat z niedawno – pośmiertnie – wydanego dziennika Zygmunta Mycielskiego [„Dziennik 1950-1959”, s.284], pisarza i kompozytora, dobrze ilustruje dylemat autorów wywodzących się spoza żelaznej kurtyny: „Na Zachodzie byłbym na pewno ”czarnym pisarzem”, takim co to dmie w tuby pesymizmu, zapowiada koniec Europy, świata, bezsens drogi ludzkiej i ewolucji naszego gatunku. Tutaj, wobec łachmanów intelektualnych i ekonomicznych – dmę w surmy moralności i sensu naszego istnienia.” Uwagę zwraca znaczny udział poetów w zajęciach zwykle powierzonych powieściopisarzom czy nawet filozofom; w Polsce jednak poeci, nie przejmując się ascetycznymi zaleceniami modernistycznego katechizmu estetycznego, nie wycofali się do rezerwatu hermetycznych metafor i z największym entuzjazmem badali choroby świata; sądząc po zainteresowaniu, z jakim śledzi się ich twórczość, dokonali interesującego wyboru. „Traktat moralny” Miłosza czytany był pod ławkami przez studentów w najgorszych latach stalinizmu. „Poemat dla dorosłych” Adama Ważyka, opublikowany w r.1955, rozpętał ogólnonarodową dyskusję i przyczynił się do sukcesu politycznej odwilży, a „Przesłanie Pana Cogito” Zbigniewa Herberta, wiersz napisany przez poetę zrozpaczonego, nie spodziewającego się żadnego przełomu, nie widzącego końca despotyzmu, stał się nieomal hymnem, recytowanym przez opozycjonistów w latach 70-tych i 80-tych. Poetom udało się przy tym apelować do szerszej publiczności bez obniżania poziomu artystycznego. Jestem przekonany, iż byłoby dziś wiele trudniej pisać po polsku, gdyby nie działalność owego pokolenia Gigantów – jedyny może problem z nim to fakt, że jego wielkość i szlachetność uniemożliwiły właściwie następcom odegranie zwyczajowej komedii Edypa, komedii walki pokoleń, spalenia portretu ojca. Jak można się buntować przeciwko męczennikom prawdy, przeciw tak wybitnym i tak świetnie piszącym świadkom epoki? Ale jest i drugi jeszcze problem; bierze się stąd, że w pewnym sensie ta generacja pisała „z idei”; walcząc spierając się z ideologią, desperacko broniąc zagrożonego człowieczeństwa, musiała się skoncentrować na intelektualnym ujęciu świata, ignorując bezbrzeżną potencjalnie ilość sytuacji ludzkich, wytworzonych już nie przez czynnik zewnętrzny, wrogi, ale przez nieubłaganą, immanentną kapryśność świata. Trzeci wreszcie – zaciekła polemika z historią najnowszą sprawiła, że polska literatura musiała zaniedbać do pewnego stopnia coś, co moglibyśmy nazwać wyobraźnią „czystą”, „przedhistoryczną”. Co prawda pisarze tamtego pokolenia, Aleksander Wat czy Czesław Miłosz, zdawali sobie sprawę z tej trudności, i mówili nieraz o konieczności sięgnięcia do pokładów ontologicznych, czyli, mówiąc prościej, do niemodnej dzisiaj problematyki religijnej (to jest zasadniczej). Pisać po polsku – przed każdym, kto tego próbuje pojawiają się wciąż nowe zagrożenia. Owa sławna „normalność”, którą trudno zdefiniować a o której tak marzyli obywatele krajów Europy Wschodniej, nareszcie zapanowała, także i w literaturze; trywialność jest dozwolona, teraz można lekko, trywialnie i dosyć ładnie pisać o sobie i o wszystkim innym (głównie o sobie); wielkie i nieco przypadkowe zwycięstwo demokracji nad totalitaryzmem może objawić się także jako tryumf pospolitości nad kłamstwem – kłamstwo było istotą komunizmu, demokracja zaś nikogo nie chroni przed wulgarnością. Polscy pisarze średniego i młodego pokolenia, chociaż niekoniecznie zdają sobie z tego sprawę, wciąż jeszcze chodzą pod parasolem, wzniesionym nam nimi przez Gigantów. W literaturze jednak parasol nie tylko chroni przed deszczem, zasłania także gwiaździste niebo, nie wiadomo więc, na jak długo wystarczy tej epoki. Pisać po polsku? Siedząc na mapie Europy między genialnymi – niegdyś – Rosjanami i genialnymi – niegdyś – Niemcami? To może nie jest najgorzej, mieć zdolnych sąsiadów, którzy w dodatku stali się obecnie trochę mniej zdolni i jednocześnie dużo mniej agresywni. Pisać po polsku – ale, ostatecznie, czy to nie obojętne, w jakim piszemy języku? Czy nie każdy język, jeśli tylko dobrze użyty, może otworzyć nam drogę do poezji, do świata? Ten, kto pisze jest zwykle sam, wobec białej kartki papieru czy bladego ekranu komputera, które przyglądają mu się uważnie i impertynencko. Jest sam, chociaż pisze nie dla siebie, tylko dla innych. Inspirowany i przytłoczony tradycją, tym wielkim zgiełkiem umarłych głosów, stara się spoglądać w przyszłość, która zawsze milczy. Myśli, które chce wyrazić, zdają się nie należeć do żadnego języka, huczą w nim jak jeszcze jeden żywioł, obok powietrza, ognia i wody. Jest sam; wypowiada radość albo smutek. Świadkami jego poszukiwań nie są ani urzędy paszportowe, ani uniwersyteccy specjaliści od gramatyki, tylko słońce i śmierć, dwie potęgi, którym , jak powiedział La Rochefoucauld, nie możemy patrzeć w twarz. |
Lengyelül írni (Hungarian)
Megkérdezik néha az ismerőseim: miért nem írsz angolul? Vagy – ha Franciaországban vagyok – franciául? Nyilván azt feltételezik, hogy csak nyernék rajta, jobb világnyelvet használni, mint leragadni egy provinciálisnál. Elvileg egyetértek velük, talán kényelmesebb lenne egy nagyobb nyelven írni (bárcsak tudnék!). Eszembe jut erről egy G. B. Shaw-anekdota: állítólag levélben közölte Henryk Sienkiewiczcsel, hogy nagyon csodálkozik, nem érti, miért nem vették át a lengyelek az orosz nyelvet. Az írek áttértek az angolra, és milyen jól jártak vele! Tényleg így van. |