Pierwsza miłość i inne opowiadania (Polish)
Wreszcie tramwaj przetoczył się z hukiem przez
Złotą Bramę i wjechał w ocieniony wąwóz Długiej, Lucjan wyskoczył pierwszy,
podał mi dłoń, szliśmy przez most na drugą stronę rzeki, gdzie pośród chwastów
i łopianów, wśród gigantycznych pokrzyw, lebiody i tymianków porastających
każdy załom muru, trwały ruiny spichrzów. – I tak się właśnie kończy świat – mamrotał Lucjan do siebie. – Oto, co
pozostało z dumy Hanzy, która niegdyś... Lecz nie dokończył, potknąwszy się o cegłę, którą następnie podniósł i badał
najuważniej wzrokiem. – Tu oto widzisz ślady ognia, mniej więcej sprzed lat dwustu, lecz sama cegła
jest średniowieczna, czy wiesz, mój drogi, po czym to poznałem? Tu widać ślady
merku, wytwórca stawiał znak na ukończenie każdej setki, by na budowie mogli
łatwiej liczyć. Doszliśmy wreszcie do zmurszałych pali, kiedyś zapewne podtrzymujących pomost;
ja uzbrajałem wędki, Lucjan rozkładał stołeczki i parasol, kończąc swój wywód: – Tak, mój drogi, to nie Payerne, gdzie kamień na katedrę spławiano rzeką z
ruin rzymskiego Aventicum, tutaj jesteśmy w kraju gliny, sztokfisza, kartofli,
wódki i kapusty. Wiedziałem, że nie cierpi śledzi, ziemniaków, okowity i bigosu, lecz czyż
strzeliste wieże Najświętszej Marii Panny, świętego Mikołaja, Piotra i Pawła,
Katarzyny, Jana, Józefa, Bartłomieja zasługiwały na to samo? Ich ciemne, z
czerwonej cegły wywiedzione bryły mieliśmy przed oczami: północny gotyk
przepływał w leniwym nurcie rzeki, jak czas pozatapianych dzwonów, między spławikiem moim a Lucjana. Lecz nie na tafli wody spoczywał wzrok mego kuzyna. W migotających plamach słońca, podnosząc pył z pożółkłej trawy, chłopcy
brali kilkumetrowy rozbieg i odbijając się od progu nabrzeża, skakali w głąb
ciemnozielonej wody. Ich opalone na brąz ciała wynurzały się po chwili na
powierzchnię tylko po to, by paroma silnymi ruchami nóg i ramion dopłynąć do
poleru. Tutaj następowało prawdziwe przedstawienie – nielicznym tylko,
najzręczniejszym, dane było pokonać śliską od wodorostów, obłą wysokość pala. Wspinali
się do góry, gdzie na poprzecznej belce mogli postawić stopy: smukli,
błyszczący kropelkami wody, w pozie zwycięzców trwali tak przez chwilę, by
wreszcie przegiąć swoje ciało i w jednym, naprężonym susie znów runąć w dół,
jak rozpędzony brzeszczot światła, tym razem z dużej wysokości. Lucjan, w
bezruchu i milczeniu, śledził zabawę z najwyższym uniesieniem, bo przecież na
sopockim czy orłowskim molo podobny spektakl nie był już tym samym: tam chłopcy
wyławiali małże i monety w poklasku wczasowiczów, dla paru nędznych groszy,
szmerku uznania, czasem nawet brawa, tu byli naturalni, sami dla siebie, nie
doświadczeni grą cudzych spojrzeń. Kto wie, czy dla Lucjana ta właśnie okoliczność nie była istotnie
najważniejszą; nawet nie zbrązowiałe w słońcu karki, nie smukłe uda, obojczyki,
nawet nie wilgoć płótna, opinająca tak szczególnie zapowiedź ich męskości,
wprawiały go w ekstazę, ale własne przekonanie, że robią to dla niego,
wyłącznie, niepodzielnie, przy tym tak bardzo nieświadomie. Tumult i całkowite
spustoszenie musiała w jego duszy czynić owa sekretna żądza, ale na zewnątrz
kuzyn Lucjan, stanowił kartezjański wzór opanowania: jedynie parę kropel potu,
nabrzmiała żyłka tuż przy skroni czy nieco szybszy niż zwyczajnie ruch
grdyki, gdy przełykał ślinę, zdradzały silną ekscytację zmysłów. Daleko było mu
do barona de Charlus, kapłana burzliwej fermentacji Erosa i Sodomy, który,
gdyby się znalazł nad Motławą jakimś niezbadanym wyrokiem Opatrzności, zapewne
badałby metodycznie słowiański typ rasy i urody, zbliżając się do chłopców
drobnym, nerwowym kroczkiem, puszczając tu i ówdzie oczko, częstując cukierkami
i zagadując o pogodę. W takich momentach i ryby sprzyjały Lucjanowi. Po dużym leszczu wyciągałem
trzeciego już okonia, podczas gdy jego spławik nie poruszył się ani razu.
Leniwie i od niechcenia Lucjan co pewien czas pokręcał korbką kołowrotka,
sprawdzał przynętę, zarzucał znów w to samo miejsce, choć tak naprawdę zależało
mu na jednym: aby ta chwila odchodzącego lata trwała wiecznie. Żeby nie umykała
w nicość, skąd pamięć wyłuska ledwie kilka niedoskonałych, lichych imitacji.
Ale słońce było już niżej niż dwie godziny temu, pomarańczowa kula tłoczyła w
wodę i powietrze swój wściekły, krwawy blask, a Lucjan czuł, jak przez
rozedrgane i falujące powietrze przenika ten sam co zawsze, nieubłagany demon
czasu. Wiedziałem, że w tym spotkaniu jest coś świętego, być może nawet
bardziej niż w kościele, dlatego pozostawiłem ich samym sobie, twarzą w twarz.
Cicho odszedłem od nabrzeża, ścieżką pomiędzy ruinami spichrzów. Nigdy wcześniej nie zapuszczałem się w jej wnętrze; wyspa pozostawała
tajemnicza z okien tramwaju albo pokładu wycieczkowego statku, lecz teraz,
kiedy ostrożnie przeskakiwałem czarne jamy piwnic, urwane schody albo wiszące
tylko na powoju resztki stropów, nie znajdowałem tu nic szczególnego. Zabawnie
było wejść po gzymsie na pierwsze piętro samotnie pochylonej ściany, gdzie w
oknie na tle nieba wyrastała brzoza, odnaleźć w wysokiej po kolana trawie ślad
kolejowych torów albo wśród cegieł rumowiska trafić niespodziewanie na
zardzewiały pocisk karabinu, który rozsypywał się w palcach, ale czyż takie
przyjemności były czymś nadzwyczajnym w naszym mieście? Jedyne, co naprawdę
sprawiało tu wrażenie odmienności, to jaszczurki: wygrzewały się w załomach
murów, pośród pachnących i nieznanych ziół, nieruchome niczym eksponaty w
terrarium, gdy jednak tylko usłyszały kroki, czmychały natychmiast w schowki
rumowiska, gdzie słońce nie mogło już zaznaczyć swoim ściegiem owych
dziwacznych arabesek brązu, czerwieni, ochry, jasnej żółci, jakimi błyskały w
zwinnej ucieczce ich ogony. Już miałem jedną z nich w dłoni, już czułem w
palcach jej zimne, śliskie dotknięcie, które zapewne zafascynowałoby Lucjana,
gdy nagle jaszczurka zachrobotała łapkami, wyrwała się z uścisku i zostałem
sam, z jej barwnym i barbarzyńsko niepotrzebnym ogonkiem w ręce. – Nic się nie martw – usłyszałem nad sobą cienki, dziewczęcy głosik – one im
odrastają, zupełnie jak dżdżownicom! Rozejrzałem się uważnie, ale wokół nie było nikogo. – Tylko go teraz nie wyrzucaj – zostałem pouczony – jak uschnie, to trzeba z
niego zrobić proszek! – Proszek – ciągle jej nie widziałem – z ogona jaszczurki, niby po co? – Na przeziębienie, bóle zęba, miłosne troski, zeza, a kiedy dodasz ziół i
trochę spirytusu, to nawet umarlaka ruszy. No, czemu nic nie mówisz? – A jak mam mówić, gdy nie wiem, do kogo?! W zielonej ścianie bluszczu, dzikiego wina i powojów coś poruszyło się
nieznacznie. Dopiero teraz zobaczyłem, że zieleń kryje
szkielet belek po wypalonym, pruskim murze. – No to się odsuń, bo zlecę ci na głowę – powiedziała. Najpierw ujrzałem czarne lakierki z paseczkiem i klamerką, potem wypływające z
nich podkolanówki, za nimi dzwon spódniczki, na końcu białą bluzkę i dwa spięte
gumkami warkoczyki. Była drobna, nieopalona, piegowata, a w jej spojrzeniu
czuło się niepewność, co powiem na jej rude włosy. Podskoczyła parę razy na
jednej nodze i jakby nucąc powiedziała: – Gute Luisa, Gute Luisa, jestem dobra Luisa, a ty kim, kim ty jesteś? Powiedziałem swoje imię. Podskakując na drugiej nodze, zapytała: – A jesteś tutaj sam czy może z mamą albo z tatą, a może
jesteś z bratem? Och tak, ten w kapeluszu, z wędką, to pewnie starszy brat! – To kuzyn Lucjan – wyjaśniłem – przyjechał tu z Warszawy. – A tata z mamą – przerwała mi natychmiast – w domu ich masz? – Tak, ale wyjechali na pogrzeb Eufrozyny, do Krakowa. – Czy to daleko? – zapytała. – Nie byłaś tam nigdy? Nie uczyliście się w szkole? – nie potrafiłem ukryć
zdziwienia. – Gute Luisa nie chodzi do szkoły – powiedziała prawie zalotnie. – No to co robisz? – zapytałem jeszcze bardziej zdumiony. – Garnków ojcu pilnuję, w piecu ogień rychtuję – powiedziała tanecznie. – A ty
co sobie myślisz? My jesteśmy jak te dwie szpileczki w stogu siana, tak mówi
tato, kiedy wraca z roboty. – No to ja pójdę – powiedziałem – do zobaczenia, Luisa. – Ja nie jestem Luisa, tylko Gute Luisa – chwyciła moją dłoń – a ty nigdzie nie
pójdziesz, bo ja się strasznie boję, a ten twój brat Lucjan wcale się nie
śpieszy, i... – Nie brat, ale kuzyn – teraz ja jej przerwałem – a ty czego się boisz? – Zdanowskiego – wyszeptała natychmiast – to okropny bandyta, kradnie,
bije, nie pyta, muszę ci go pokazać, żebyś wiedział, na wszelki wypadek. A
wiesz – pociągnęła mnie ścieżką pomiędzy zarośniętymi żarnowcem kopczykami
gruzu – że ten Zdanowski to był tatusia kolega, ale potem, jak doszło już co do
czego, to tatuś powiedział: „Zdanowski, żeby tu twoja noga nie postała więcej”,
no i nie postała, a wiesz – czułem się coraz dziwniej – że ty możesz być moim
bratem, a ja będę twoją siostrą i będziemy już razem, aż do końca świata? Była wesoła, idąc podskakiwała raz na jednej, raz na drugiej nodze, a rude
warkoczyki majtały się za jej głową, jak dwie chorągiewki na chybotliwej łódce.
Nie uszliśmy daleko. Parę dosłownie kroków dalej, pomiędzy całą a zawaloną
ścianą spichrza, skryty w zieleni jaśminu, zdziczałych śliw i czarnego bzu,
stał jej dom, choć słowo „stał” nie w pełni oddaje istotę tego, co wówczas
zobaczyłem. W obrysie ruin, niczym do zawieszonej ramy, poprzytwierdzane były
belki, wzmocnione tu i ówdzie podmurówką. Dwa okna oraz drzwi musiały pochodzić
z rozebranych domów, natomiast dach ze spadzisto ułożonych desek, przykryty
papą oraz blachą, nosił znamiona wiecznej i niestrudzonej sztuki improwizacji. – Jak chcesz siku, to lepiej w krzaki – powiedziała odwracając
rozpromienioną twarzyczkę już na progu – w wychodku ciągle podchodzi woda,
strasznie śmierdzi. Nie chciałem do wychodka. Dom w środku wyglądał znacznie lepiej niż na
zewnątrz. Miał dwa pokoje z piecem, kuchnię z westwalką, porządny stół, kanapę,
kredens, dwa staroświeckie łóżka z żeliwnymi szczytami i nawet fotel obijany
skórą, zapewne – tak jak wszystko inne – wydostany z ruin. – Straszn dziś upał – stwierdziła – musisz się napić! Letnie mleko było okropne, z kożuchem i zapachem tłuszczu. Source of the quotation | Pierwsza miłość i inne opowiadania / Paweł Huelle. - Londyn : Puls, 1996. - 251, [3] s. |
Bookpage (from–to) | pp. 78-84. |
|
První láska a jiné povídky (Czech)
Tramvaj s lomozem se konečně prohnala Zlatou branou
a vjela do stinné úžiny Dlouhé ulice, Lucián vyskočil první a podal mi ruku.
Šli jsme přes most na druhou stranu řeky, kde stále ještě trčely trosky
špejcharů mezi býlím a lopuchy, mezi obrovskými kopřivami, lebedami a tymiánem,
které obrůstaly každé zalomení zdi. „Právě tak zaniká svět,“ mručel si pro sebe Lucián. „Zde jest to, co zůstalo z
hanzovní pýchy, jež kdysi...“ Leč nedokončil, zakopl o cihlu, hned ji zvedl a bedlivě zkoumal zrakem. „Tady můžeš vidět stopy po ohni staré přibližně dvě stě let, ovšem sama cihla
pochází ze středověku, jestlipak víš, můj milý, jak jsem to poznal? Zde jsou
vidět pozůstatky znaků, řemeslník tak označoval dokončení každé stovky, aby na
stavbě mohli snáz počítat.“ Nakonec jsme došli ke ztrouchnivělým kůlům, kdysi určitě podpíraly plošinu
mola; já jsem připravoval udice a Lucián zakončoval své myšlenkové pochody při
rozkládání židliček a slunečníku: „Ano, můj milý, toto není Payerne, kam byl kámen na katedrálu splavován po řece
z trosek římského Aventina, tady jsme v kraji hlíny, štokfišů, kartoflí, vodky
a zelí.“ Věděl jsem, že nesnáší sledě, brambory, pálenku a bigos, ale zasluhovaly si
snad to samé strmé věže Nejsvětější Panny Marie, svatého Mikuláše, Petra a
Pavla, Kateřiny, Jana, Josefa a Bartoloměje? Jejich tmavé masívy vystavěné z
červené cihly jsme měli před očima: gotika severu proplouvala zahálčivým říčním
proudem mezi splávkem mým a Luciánovým jako čas potopených zvonů. Avšak zrak
mého bratrance na vodní hladině nespočíval. V mihotavých slunečních skvrnách vířili pyl ze zažloutlé trávy chlapci,
rozbíhali se z několika metrů a odrazem od hrany nábřeží skákali do hlubin
tmavě zelené vody. Jejich dohněda opálená těla se za chvilku vynořovala nad
hladinu jen proto, aby několika mocnými tempy nohou a paží doplavala k pylonu.
Teprve zde začínalo to pravé představení – pouze nemnozí, ti nejšikovnější
mohli překonat oblou výšku pilíře, kluzkou od vodních řas. Šplhali nahoru, kde
se na příčném trámu mohli postavit: štíhlí, třpytící se kapkami vody, na chvíli
setrvali ve vítězné póze, aby pak prohnuli své tělo a v napjatém letu se jako
rotující světelné kotouče vrhali opět dolů, tentokrát z velké výšky. Lucián
sledoval tuto zábavu nehybně a mlčky, s nejvyšším zaujetím, protože podobná
představení na sopotském či orłowském molu už nebyla tím samým: tam chlapci
vytahovali z vody mušle a mince za potlesku rekreantů, pro pár šupů, pro slova
uznání, někdy i potlesk; tady byli přirození, sami sebou, netknutí hrou cizích
pohledů. Kdo ví, jestli právě tato okolnost nebyla pro Luciána ze všeho nejdůležitější;
ani ty sluncem opálené šíje, ani štíhlá stehna, klíční kosti ho nepřiváděly k
extázi, ani ta vlhkost látky, která tak zřetelně obepínala předzvěst jejich
mužství, jako vlastní přesvědčení, že to dělají pro něho, výhradně, zcela pro
něj a přitom tak bezděčně. V jeho duši musela ona tajná touha vyvolávat vření a
úplné zpustošení, ale navenek představoval bratranec Lucián karteziánský vzor
sebeovládání: pouze několik kapek potu, nateklá žilka u spánku a pohyb jablka
při polykání slin o něco rychlejší než obvykle, prozrazovaly silné podnícení
smyslů. Měl daleko do barona de Charlus, kněžího bouřlivé fermentace Erose a
Sodomy, který by zajisté, kdyby se jakýmsi nevyzpytatelným přičiněním
Prozřetelnosti ocitl nad Motławou, začal s metodickým výzkumem slovanského typu
rasy a krásy, přibližoval by se k chlapcům drobným, neklidným krokem, házel by
očkem sem a tam, nabízel cukrátka a zavedl řeč o počasí. V takových okamžicích Luciánovi přály i ryby. Po velké pražmě jsem vytahoval už
třetího okouna, zatímco jeho splávek se nepohnul ani jednou. Každou chvilku
Lucián pootáčel lenošivě a s nechutí kličkou navijáku, kontroloval návnadu,
nahazoval znovu do téhož místa, ale ve skutečnosti mu záleželo pouze na jednom:
aby ta chvíle odcházejícího léta trvala věčně. Aby nezapadala do nicoty, z
které paměť ukořistí stěží několik nedokonalých, mizerných napodobenin. Avšak
slunce bylo níž než před dvěmi hodinami, oranžová koule pěchovala do vody i
vzduchu svůj vzteklý, krvavý odlesk a Lucián cítil, jak těkající, tetelivý
vzduch vyplňuje neúprosný démon času, ten samý co vždy. Věděl jsem, že v tom
setkání je cosi posvátného, snad i posvátnějšího než v kostele, proto jsem je
ponechal jim samým, tváří v tvář. Tiše jsem se vzdálil z nábřeží pěšinkou mezi
pobořenými špejchary. Nikdy předtím jsem se nevydával do jeho hloubi; ostrov zůstával tajemným z
tramvajových oken i paluby výletní lodi, ale teď, když jsem opatrně přeskakoval
černé díry sklepení, utržené schody nebo zbytky stropů visící pouze na
svlačcích, nenacházel jsem nic určitého. Bylo legrační vyjít po římse do
prvního patra osamocené vychýlené zdi, kde v okně, s nebem v pozadí, vyrůstala
bříza, nebo najít v trávě ke kolenům sahající stopy po kolejích, mezi cihlami
rozvalin nečekaně narazit na zrezivělou kulometnou nábojnici, která se
rozsypala v prstech; byly ale vůbec takovéto požitky v našem městě něčím
neobvyklým? Jediné, co tu opravdu vytvářelo dojem odlišnosti, byly ještěrky:
vyhřívaly se v zalomeních zdí, mezi voňavými a neznámými bylinami, nehybné jako
exponáty v teráriu, ale jakmile zaslechly kroky, okamžitě zmizely v rumištních
skrýších, kam už slunce nemohlo vyšít svým stehem ony podivuhodné hnědé,
červené, okrové, světle žluté arabesky, které se mihotaly na jejich ocáscích
při střelhbitém útěku. Už jsem měl jednu z nich v dlani, už jsem na prstech
cítil její studený, slizký dotek, který by Luciánovi jistě učaroval, když tu
najednou ještěrka zakmitala tlapičkami, vytrhla se ze sevření a já zůstal sám,
s jejím barevným a zoufale nepotřebným ocáskem v ruce. „Tím se netrap,“ uslyšel jsem za sebou tenký dívčí hlásek, „oni jim dorůstají,
úplně jako žížalám!“ Pozorně jsem se rozhlédl, ale kolem dokola nikdo nebyl. „ Teď ho ale nevyhazuj,“ poučoval mě hlas, „až uschne, udělej si z něj prášek!“ „Prášek,“ stále jsem ji neviděl, „z ještěrčího ocásku, a proč jako?“ „Na nachlazení, na bolest zubů, na milostné potíže, na šilhání, a když k tomu
přidáš bylinky a trochu špiritusu, probere se i mrtvej. Tak proč nic neříkáš?“ „A jak mám asi mluvit, když nevím s kým?!“ V zelené stěně břečťanu, psího vína a svlačců se něco nepatrně pohnulo. Teprve
teď jsem si všiml, že zeleň ukrývá trámoví po vyhořelé pruské stavbě. „Tak uhni, nebo ti sletím na hlavu.“ řekla. Nejdříve jsem uviděl černé lakýrky s páskem a přezkou, z nich vyrůstaly
podkolenky, nad nimi zvonek sukýnky, nakonec bílá halenka a dva cůpky sepnuté
gumičkami. Byla drobná, neopálená, pihovatá a v jejím pohledu byla cítit
nejistota, co řeknu jejím zrzavým vlasům. Poposkočila několikrát po jedné noze
a jakoby popěvkem řekla: „Gute Luisa, Gute Luisa, jsem dobrá Luisa a ty, kdo, kdo seš ty? Řekl jsem svoje jméno. Poskakujíce po druhé noze se zeptala: „Seš tu sám nebo snad s mámou nebo s tátou, nebo tu seš s bráchou? Aha, ten s
kloboukem, s prutem, to je určitě starší brácha!“ „To je bratranec Lucián,“ vysvětlil jsem, „přijel sem z Varšavy.“ „A táta s mámou,“ přerušila mě okamžitě, „ty jsou doma?“ „Jo, ale jeli na pohřeb Eurfózie, do Krakova.“ „Je to daleko?“ zeptala se. „Tys tam nikdy nebyla? Neučili jste se to ve škole?“ nedokázal jsem skrýt údiv. „Gute Luisa nechodí do školy,“ odpověděla trochu koketně. „A co teda děláš?“ zeptal jsem se ještě udiveněji. „Kolem plotny poskakuju, oheň v kamnech připravuju,“ pověděla tanečně. „A co ty
si vůbec myslíš? My jsme jak dvě jehly v kupce sena, to říká tata, když se
vrací z šichty.“ „No tak já půjdu,“ řekl jsem, „na shledanou, Luiso.“ „Já nejsem Luisa, ale Gute Luisa,“ chytla mě za ruku, „a nikam nepůjdeš,
protože já se strašně bojím, a ten tvůj brácha Lucián vůbec nechvátá a...“ „Žádnej brácha, ale bratranec,“ teď jsem ji zase přerušil já, „a čeho se jako
bojíš?“ „Zdanowskýho,“ špitla bleskově, „to je strašnej grázl, krade, pere se, neptá
se, musím ti ho ukázat, abys o něm věděl, kdyby náhodou. Víš,“ a táhla mě
pěšinkou mezi hromadami sutě porostlými janovcem, „ten Zdanowski byl taťkův
kamarád, ale pak, když už se to stalo, tak taťka řekl: ,Zdanowski, ne abys sem
víckrát vkročil’, no a nevkročil, a víš,“ bylo mi čím dál zvláštněji, „že můžeš
bejt můj brácha a já budu tvoje sestra a budeme spolu až do konce světa?“ Byla veselá a při chůzi poskakovala, jednou po jedné, jednou po druhé noze a
zrzavé copánky se jí pohupovaly za hlavou jako dvě vlaječky na vratkém člunu.
Nedošli jsme daleko. Doslova o pár kroků dál, mezi zachovalou a pobořenou zdí
špejcharu, v zeleni jasmínu, divokých švestek a černého bezu stál ukrytý její
dům, i když slovo „stál“ nemůže v úplnosti vystihnout podstatu toho, co jsem
tehdy spatřil. V obrysech zbořeniny, jako k visícímu rámu, byly připevněny
trámy, tu a tam zpevněné podezdívkou. Dvě okna a dveře musely pocházet z
rozebraných domů, ovšem střecha ze strmě ložených desek, pokrytá lepenkou a
plechem vykazovala znaky odvěkého a neúnavného umění improvizace. „Jestli se ti chce čůrat, tak jdi radši do křoví,“ hlásila hned od zápraží a
otočila ke mně svůj rozzářený obličejík, „do kadibudky furt zatéká voda,
strašně smrdí.“ Nechtělo se mi na záchod. Dům zevnitř vypadal o poznání lépe než zvenčí. Měl
dva pokoje s bubínky k vytápění, v kuchyni kamna s plotnou, bytelný stůl,
kanape, kredenc, dvě starosvětské postele s litinovou pelestí a dokonce i
křeslo potažené kůží, ukořistěné zajisté v sutinách, tak jako všechno ostatní. „Dneska je strašnej hic,“ prohlásila, „musíš se napít!“ Vlažné mléko bylo příšerné, se škraloupem a páchalo tukem.
Source of the quotation | http://www.iliteratura.cz/clanek.asp?polozkaID=24733 |
|