Herling-Grudziński, Gustaw: Benátský portrét (Portret wenecki Cseh nyelven)
Portret wenecki (Lengyel)Przeczytałem wczoraj w dziale nekrologów „Corriere”: ,,W Wenecji, w swoim domu na Calle San Barnaba, zmarła 87-letnia Contessa Giuditta Terzan. Usnęła na wieki, pogodzona z Bogiem. O czym zawiadamia jej siostra Giovanna Olindo w Rzymie. Uprasza się o niezakłócanie cichego odejścia zmarłej kondolencjami”.
Zauważyłem przypadkowo nekrolog wieczorem, szukając programu telewizji. I nie ruszyłem się już z fotela. Jak przypływają nieraz dalekie wspomnienia? U każdego chyba inaczej, u mnie w formie bezładnej, gwałtownej nawałnicy. Dopiero nazajutrz, po przespanej niespokojnie nocy bez snów, zdarzenia, twarze ludzkie, daty wskakują na swoje miejsca jak płytki podczas stopniowego układania wzoru w rozsypanej łamigłówce. Wiosną 1946 roku, na przełomie kwietnia i maja, wybrałem się do Wenecji w ważnych dla mnie (i dla moich przełożonych w rzymskim urzędzie wojskowym) sprawach. Spodziewałem się, że podróż potrwa najwyżej dwa tygodnie, i taki termin powrotu podałem mojej żonie. Po drodze, w tych samych sprawach, miałem się zatrzymać na krótko we Florencji. Można już było wtedy swobodnie podróżować pociągami i dalekobieżnymi autobusami, ale my umundurowani ufaliśmy tylko transportom wojskowym. Ich wadą w razie pośpiechu, a zaletą w razie pokus turystycznych byty częste i długie postoje. Moja wyprawa była pilna, ale nie aż tak pilna, bym nie mógł jej dowolnie przedłużyć pod byle jakim pretekstem. Pierwszy jeep (amerykański) zabrał mnie do Orvieto i tam spędziłem popołudnie i noc, załatwiwszy uprzednio z angielskim kamionem osobowym (wycieczka wojskowa) następny etap do Florencji. Żałuję, że nie da się we wspomnieniach, po tylu latach!, odtworzyć klimatu pierwszych spotkań z włoskimi urokami architektury, malarstwa i pejzażu, owych odkryć dziewiczego wzroku, zacieranych potem lub zmienianych przez kolejne spotkania w przyszłości. To jedynie pamiętam, że w stanie odrętwienia i wewnętrznego drżenia, które nie miało nic wspólnego z przeżyciem estetycznym, wiele godzin to siedziałem, to klęczałem w Duomo, zwłaszcza w kaplicy Sądu Ostatecznego. Było w tym coś z oczyszczenia z wojny i wszystkich doświadczeń minionych sześciu lat, coś z bezgłośnej modlitwy o łaskę. Dziwne, że Rzym nie popychał mnie do takich aktów. Wieczorem upiłem się orwietańskim winem w tawemie obok Duomo, po czym Jnie zważając na wiosenny chłód, przespałem noc na kamiennych ławach po przeciwnej stronie Placu Katedralnego, a każde przebudzenie nasycało mnie i znowu usypiało zamazanym nieco konturem frontonu Duomo, fasady podobnej w wiosennych ciemnościach do ogromnych kamiennych organów. We Florencji załatwiłem szybko własne i poruczone mi sprawy, obszedłem zabytki w centrum i zniechęcony tłumem wojskowych i turystów, uciekłem nad Arno. Tam, u bukinisty w małymi zakurzonym sklepiku, kupiłem za grosze wielkie tomisko Album di ritratti. I z tym Albumem portretów w chlebaku stanąłem o świcie, po nocy przespanej u adresatów rzymskiego polecenia, na rogatkach miasta, czekając na samochód do Wenecji lub w okolice. Nadarzyła się okazja tylko do Padwy.
W Padwie natknąłem się na znajomych oficerów polskich i z nimi dotarłem około południa do Wenecji. Wojskowa komenda miasta w uliczce obok Placu Świętego Marka była już zamknięta, otwierano ją znowu wczesnym wieczorem. Przez chwilę, rezygnując z należnego mi przydziału kwatery, byłem gotów zapukać do któregoś z nielicznych nie zarekwirowanych hoteli. Wszystkie były rzekomo przepełnione; rzekomo, bo prawda malowała się w nieżyczliwych spojrzeniach recepcjonistów. Wróciłem więc na Plac, gdzie szczęśliwym trafem udało mi się zająć jedyny wolny jeszcze stolik w kawiarni naprzeciw Bazyliki. I z chlebaka wyciągnąłem moje tomisko. Album portretów był wyraźnym przedsięwzięciem handlowym z lat trzydziestych, którego nie musnęła nawet ręka fachowego kuratora, historyka sztuki. Ale wybór był bogaty, reprodukcje dobre, a noty o portrecistach zapożyczone z poważnych biografii i monografii. W antologicznych wydawnictwach tego rodzaju usiłuje się przede wszystkim uchwycić istotę ich głównego tematu. W wypadku Albumu chodziło o zaprezentowanie możliwie szerokiej gamy odcieni w sztuce portretowej. Ogromnie cienka jest nić dzieląca dobry portret konwencjonalny od portretu, który w intencjach malarza ma być odczytaniem: charakteru, psychiki, umysłowości, bagażu życiowego modela (lub samego, siebie w autoportrecie). Z grubsza rozróżniłbym trzy kategorie portretów, naturalnie z pominięciem konwencjonalnych, w których główną rolę odgrywa czynnik podobieństwa i ubioru. 1. Celne od pierwszego spojrzenia portrecisty, trafiające natychmiast w esencję wyrazu twarzy (dla przykładu Holbein i Rembrandt), skoro dla mnie przynajmniej jest pewne, że każda znacząca i należycie zobaczona twarz przemawia pełnym głosem od pierwszego wejrzenia. 2. Poetycko-emocjonalne, tak odkrywcze i intensywne, jak dobry wiersz (powiedzmy, Van Gogh). 3. Indagacyjne-psyçhologiczne, bardzo personalne w ujęciu portretowanej twarzy (Lorenzo Lotto), w przeciwieństwie do typowości Tycjana. Lorenzo Lotto! Padło nazwisko wielkiego i długo zapoznanego malarza – głównie portrecisty – weneckiego. Piszę je z pewnym zażenowaniem. Czy czytelnik uwierzy – a zalezy mi, by uwierzył – że zaraz na początku mojej podróży (i mojego opowiadania) natrafiłem na trop tak ważny w Portrecie weneckim? Jeśli czytając dalej, przymruży sceptycznie oko, proszę go tylko o pamiętanie, że nie ąutor jest panem kapryśnych, przecinających się nieoczekiwanie i rozchodzących się ni stąd, ni zowąd linii losów; autor bywa sam zaskakiwany Ręką, która prowadzi jego rękę. Nota o malarzu w Albumie portretów, upleciona z szacownych bardzo cytatów, odsłaniała życie wiecznego pechowca. Lotto urodził się pod koniec XV stulecia w Wenecji. Nasze stulecie i schyłek poprzedniego dojrzały w nim nareszcie twórcę przewyższającego niekiedy swoich współczesnych – Tycjana, Michała Anioła, Rafaela, Dürera – choć podczas długiego dosyć życia ledwie zauważanego i wciąż nie docenianego przez mecenasów i znawców sztuki. Malował dużo, ale bez powodzenia; był włóczęgą, nieustannie poszukującym skromnych bodaj zamówień. Płacono mu grosze w kościołach i za portrety. O jego charakterze najlepiej świadczy okrzyk jadowitego Aretina: „ Lotto, jak dobroć dobry, jak cnota cnotliwy!”. W świadectwach epoki mowa o jego „ciemni duchowej”, o „religijnym niepokoju”, co budziło podejrzenie, że sprzyjał potajemnie luteranizmowi. Uchodził za ucznia Belliniego (dziś wiadomo, że jego mistrzem był Alvise Vivarini). We freskach o tematyce religijnej zdawał się krewniakiem Correggia, w portretach przewyższał ulubieńca Stendhala. Nigdy się nie ożenił, włóczęgowski tryb życia pogłębił w nim pociąg do samotności. Mówiono, że jest „bez korzeni”. Chciał być pochowany w rodzinnej Wenecji, był jednak zbyt biedny, by zamieszkać w niej przed śmiercią. Ostatnie lata życia spędził jako „oblat” w klasztorze w Loreto, mając zapewniony codziennie talerz zupy. I tam umarł w osiemdziesiątym (w przybliżeniu) roku życia. W dwadzieścia lat po wydaniu Albumu portretów wielką monografię napisał o nim Bernard Berenson. Przepisuję z niej dzisiaj zdanie: „Nigdy, ani przed Lorenzo Lotto, ani po nim, nie zdarzyło się artyście odmalować na twarzy modela tak wielkiej części jego życia wewnętrznego”. Poszarzało, mogłem już iść do wojskowej komendy miasta.
|
Benátský portrét (Cseh)V rubrice úmrtních oznámení jsem si včera v Corriere přečetl: „V Benátkách ve svém domě na Calle San Barnaba zemřela 87letá komtesa Giuditta Terzanová. Zesnula navěky, smířena s Bohem. Toto oznamuje její sestra Giovanna Olindová z Říma. Žádá rovněž, aby tichý skon zemřelé nebyl rušen kondolencemi.“
Nekrologu jsem si náhodou všiml večer, když jsem hledal televizní program. A už jsem se nehnul z lenošky. Jak se nám vybavují dávné vzpomínky? U každého je tomu asi jinak, u mne formou prudkého přívalu. Až teprve nazítří, po neklidně prospané bezesné noci, začaly události, lidské tváře a data naskakovat na svá místa jako kameny pomalu skládaného rozsypaného hlavolamu. Na jaře roku 1946, na přelomu dubna a května, jsem se vypravil do Benátek ve věcech, které byly důležité jak pro mě, tak pro mé nadřízené z římského vojenského úřadu. Očekával jsem, že cesta potrvá nanejvýš čtrnáct dní, a to jsem také řekl své ženě. Cestou jsem se ve stejných záležitostech měl zastavit ve Florencii. Tehdy se už dalo volně cestovat vlaky a dálkovými autobusy, jenže my v mundúrech jsme důvěřovali jedině vojenským transportům. Jejich vadou, pokud člověk spěchal, a předností, pokud si chtěl udělat nějaký ten výlet, byly časté a dlouhé zastávky. Moje výprava sice spěchala, ale ne zas tolik, abych si ji nemohl pod jakoukoli záminkou prodloužit. První džíp (americký) mě vzal do Orvieta a tam jsem strávil odpoledne a noc, předtím jsem si ovšem s britským osobním kamionem (vojenský výlet) dohodl další etapu do Florencie. Lituji, že se ve vzpomínkách nedá – po tolika letech! – reprodukovat ovzduší prvních setkání s italskou architekturou, malířstvím a krajinou, oněch objevů pro panenské oči, pozdęji stíraných či měněných dalšími setkáními. Vzpomínám si jedině na to, že jsem ve stavu strnulosti a vnitřní rozechvělosti, který neměl nic společného s estetickým zážitkem, dlouhé hodiny seděl nebo klečel v dómu, zejména v kapli Posledního soudu. Bylo v tom cosi z očištění od války a všech zážitků z minulých šesti let, cosi z němé modlitby o slitování. Je zvláštní, že v Římě jsem něco podobného nezažil. Večer jsem se opil orvietským vínem v taverně vedle dómu a pak jsem bez ohledu na noční chlad prospal noc na jedné z kamenných lavic na protější straně Katedrálního náměstí. Každé probuzení mě sytilo a znovu uspávalo poněkud rozmazanými obrysy fasády dómu, která se v jarní tmě podobala obrovským kamenným varhanám. Ve Florencii jsem rychle vyřídil vlastní i oficiální záležitosti, obešel jsem památky v centru a znechucen davy vojáků a turistů jsem utekl k Arnu. Tam jsem si u bukinisty v malém zaprášeném krámku koupil za pár šupů obrovský svazek Album di ritratti. A s tímto Albem portrétů v chlebníku jsem za svítání, po noci strávené na adrese, kterou jsem dostal v Římě, stál na kraji města a čekal na auto do Benátek, nebo tím směrem. Jedno mě vzalo jen do Padovy.
V Padově jsem narazil na známé polské důstojníky a s nimi jsem kolem poledne dorazil do Benátek. Městské vojenské velitelství v uličce u náměstí svatého Marka bylo už zavřené, měli otevřít zase před večerem. Nechtělo se mi využit ubytování, na které jsem měl nárok, měl jsem chuť zaklepat na dveře některého z nezabraných hotelů. Jenže všechny byly údajně přepiněny, pravda se zračila v nevrlých pohledech recepčních. Vrátil jsem se tedy na náměstí, kde se mi šťastnou náhodou podařilo obsadit poslední volný stolek v kavárně proti bazilice. Vytáhl jsem z chlebníku svou knihu. Album portrétů bylo ryze komerční vydání z třicátých let, jehož se ruka odborníka–kunsthistorika ani nedotkla. Ale výběr byl bohatý, reprodukce dobré a informace o portrétistech převzaté ze seriózních biografií a monografií. V antologických vydáních tohoto druhu je především patrna snaha postihnout podstatu jejich tématu. V případě Alba šlo o prezentaci co možná nejširší škály odstínů v portrétním umění. Velmi tenoučká je nit dělící dobrý konvenční portrét od portrétu, který má být podle malíře poznáním: charakteru, psychiky, rozumu, životního balastu portrétovaného (anebo sebe sama v autoportrétu). Portréty bych rozdělil zhruba do tři kategorií, samozřejmě vynechávám ty konvenční, v nichž hraje hlavní úlohu podoba a úbor. 1. Výstižný na první portrétistův pohled, okamžitě se strefující do esence výrazu obličeje (například Holbein a Rembrandt), neboť považuji za jisté, že každá výrazná a správně viděná tvář mluví od prvního pohledu jasným hlasem. 2. Poeticko-emocionální, tak objevné a intenzívní jako dobrá báseň (dejme tomu van Gogh). 3. Pátravé psychologické, velmi osobní v pojetí portrétované tváře (Lorenzo Lotto) na rozdíl od typičnosti Tiziana. Lorenzo Lotto! To je jméno velkého a dlouho zapomenutého benátského malíře, hlavně portrétisty. Píši to jméno s určitými rozpaky. Uvěří čtenář – a mně záleží na tom, aby uvěřil – że jsem hned na začátku své cesty (a svého vyprávění) narazil na tak důležitou stopu v Benátském portrétu? Přimhouří-li čtenář při další četbě skepticky oko, prosím jen o to, aby pamatoval, že pánem rozmarných, nečekaně se protínajících a zničehonic se rozbíhajících čar osudu není autor; ten bývá sám překvapen Rukou, která vede jeho ruku. Noticka o Lottovi v Albu portrétů, spletená z velmi důstojných citátů, odhalovala život věčného smolaře. Lotto se narodil koncem 15. století v Benátkách. Naše století a sklonek minulého v něm konečně spatřily tvůrce často převyšujícího své současníky – Tiziana, Michelangela, Raffaela, Dürera –, přestože byl po celý svůj dost dlouhý život mecenáši a znalci umění přehlížena nedoceňován. Maloval hodně, ale úspěch neměl; byl to tulák, ustavičně se pídící po aspoň skromné zakázce. V kostelích a za portréty dostával nepatrné honoráře. O jeho charakteru nejlépe svědčí zvolání jedovatého Aretina: ,Lotto, laskavý jako sama laskavost, ctnostný jako sama ctnost!“ Ve svědectvích jeho doby se mluví o jeho „duchovním tmářství“, o „náboženském neklidu“, což vzbuzovalo podezření, že.byl tajně na straně luteránů. Byl považován za Belliniho žáka (dnes je známo, že jeho mistrem byl Alvise Vivarini). Ve freskách s náboženskou tematikou se zdál být příbuzným Correggia, v portrétech však tohoto Stendhalovi miláčka převyšoval. Nikdy se neoženil, tulácký způsob života v něm prohloubil sklon k samotářství. Říkalo se o něm, že „nemá kořeny“. Chtěl být pochován v rodných Benátkách, ale byl příliš chudý, než aby se sem před smrtí mohl přestěhovat. Poslední léta života strávil v klášteře v Loretu, kde měl každodenně zajištěný talíř polévky. Tam také zemřel jako (přibližně) osmdesátiletý. Dvacet let po vydání Alba portrétů o něm Bernard Berenson napsal velkou monografii. Dnes z ní přepisuji větu: „Nikdy, ani před Lorenzem Lottem, ani po něm se umělci nepodařilo zobrazit ve tváři modelu tak velkou část jeho vnitřního života.“ Zšeřilo se, už jsem se mohl vypravit na vojenské městské velitelství.
|